W lipcu przedreptałam wiele plaż na zachodnim wybrzeżu Szwecji,
gdzie mieszkam od lat.
O skaleczonej ostrym kamieniem stopie już zapomniałam.
O tym, że nie miałam nic przeciwko pocałunkom Heliosa
w siódmym miesiącu roku, przypominają piegi na ramionach.
Kilogramy cudownie wygładzonego morskiego szkła na biurku
przywodzą na myśl pracownię jubilerską.
Może powinnam z nich zacząć tworzyć biżuterię?
Muszle ostryg zdobią paterę w pokoju dziennym
wraz z innymi morskimi skarbami.
Przypominają mi o cudownych chwilach.
O blogu prawie zapomniałam.
Planowałam go nawet usunąć, bo jest…nie do końca mój.
Doszłam jednak do wniosku, że przecież nic nie stoi na przeszkodzie,
aby do bycia moim stopniowo dorastał.
Odwiedzałam i pola z rozkołysanymi łanami zbóż,
przeplatanymi krwistymi makami,
i łąki pokryte dywanami koniczyny.
Szukałam czterolistnej.
Nie znalazłam.
Rozumiem motyle. Ich frenetyczne loty z kwiatu na kwiat.
Gdybym miała skrzydła… Ale o tym w innym wpisie.
*
W sierpniu brakowało mi i słów, i energii.
Desperacko szukałam i jednego, i drugiego.
Na próżno.
Sierpniowy upał wysysał ze mnie wszystkie soki.
Plażom, z setkami małych i dużych stóp, rozbieganych w tę i z powrotem,
dałam od siebie odpocząć.
Zahaczałam o lasy, unikając intymnych kontaktów z kleszczami.
Trzy zeszłego roku wystarczą na lat kilka!
Podczas skwaru przychodziła mi także z pomocą Elena Ferrante,
otwierając drzwi do świata kobiet, tak innych ode mnie,
a tak do mnie podobnych.
„Obsesyjna miłość”, „Czas porzucenia”, „Córka”, to książki, do których
na pewno powrócę.
*
Prażące słońce dało w końcu za wygraną.
Przysłoniły je antracytowe chmury.
Obeszło się jednak bez dramatyki.
Nieba nie przecinały błyskawice,
a grzmoty słyszalne były z bezpiecznej odległości.
Burze fascynują mnie od zawsze i od zawsze przerażają.
Skończyło się na deszczu.
Deszczu pełnym magii, bo przywrócił do życia i przyrodę, i mnie.
Wspomnienia ostatnich miesięcy zdążyły odrobinę przyblaknąć,
tak jak moja opalenizna.
❤