Jesiennieje

Kocham jesień.

Kocham ją za jej przytulność, wolniejsze od wiosennego i letniego tempo,

za jej barwy (szczególnie te przygasłe), zapachy, mgły otulające przyrodę,

wilgotne powietrze muskające policzki, szelest suchych liści.

I za jabłka.

Bez nich jesień nie byłaby jesienią.

Przeistaczam je w paje, podaję K. a on niezmiennie (od lat) uznaje,

że są warte grzechu… obżarstwa,

w złociste przeciery do naleśników, w soki w kolorze miodu, spijane litrami.

To dla mnie raj!

Warto byłoby się zabrać za susz z żółtych i czerwonych soczystości.

Przypomina mi lata dzieciństwa.

Trawy, z których słońce wyssało zieleń, wspominają z nostalgią

muśnięcia skrzydeł biedronek i motyli.

Za miesiąc czy dwa, ułożą się na ziemi i zapadną w głęboki sen.

Patrzę, nucąc pod nosem L’Autunno Vivaldiego.

Na błękitnym płótnie nieba dostrzegam siluety dzikich gęsi w drodze

ku morzu, ku bezpieczeństwu.

Zbliża się wieczór.

Jutro znów będą stołować się na polach.

Mój wzrok przyciąga tańczący w powietrzu liść.