Deszcz stuka w szyby okien, zalewa ulice, chodniki i balkon milionami kropel.
A miałam w planach dłuższy spacer pod błękitem nieba…
Spaceruję więc po mieszkaniu i fotografuję część szczegółów, które lubię.
Metal, czerń, biel. Ozdoby wyszperane w second handach i na pchlich targach.
Miniatura starego samochodu, złożonego własnoręcznie przez K. dawno temu z dziesiątek mniejszych i większych
elementów, napawa go nostalgią.
Między częstymi prysznicami z nieba, wlewają się przez żaluzje w oknach ostatnie już chyba promienie letniego słońca
i liniują ściany, jak gdyby zachęcały mnie do dalszego pisania.
Te ściany, pokryte tapetą, zamieniłabym najchętniej na bielone, surowe, ze skazami.
Niestety, nie jesteśmy właścicielami naszego lokum. Pozostaje mi marzyć dalej…
Czym jest dla mnie domowa przestrzeń? Bezpieczną przystanią, oazą. Miejscem, które wycisza
i zaspokaja moje poczucie estetyki.
Miejscem, w którym rzeczy mają przydzielony swój własny kąt. Gdzie nie muszę szukać talerzy, notatników,
pudełek z włóczkami itd. Chociaż… i to mi się zdarza. Na szczęście niezmiernie rzadko po ostatnim wielkim sprzątaniu.
Wracając do poczucia estetyki… Czy K. nie ma nic do powiedzenia w tym temacie?
Ma. Żyjemy przecież pod jednym dachem.
Obecnie jednak, po kilku pozytywnie przez niego odebranych zmianach w naszym M3, do których był nastawiony
negatywnie, coraz częściej zdaje się na mój gust.
W metalową ramkę wsuwam na przemian kopie dzieł mistrzów pędzla, fotografii i pióra.
„Variety is a spice of life”, jak to trafnie ujął William Cowper.
Spaceruję po mieszkaniu i fotografuję część szczegółów, które lubię.
Nie wszystko w moich czterech kątach jest dopracowane do końca.
I… podejrzewam, że nigdy nie będzie. Z domem jest trochę jak z ogrodem. Czy i Ty tak uważasz?
Ciąg dalszy nastąpi.
❤